czwartek, 25 czerwca 2009

Piątek, 11 kwietnia 2008 r. Już w domu

Tytuł dnia trochę niezgodny z prawdą, gdyż w domu jesteśmy już od w sumie soboty, a oficjalnie wypisani zostaliśmy w poniedziałek. Ale jak to zawsze po powrocie ze szpitala do normalnego życia, nie było czasu na wcześniejsze opisanie tego co się dzieje. Trzeba było ponadrabiać wszelkiego rodzaju zaległości domowe i nie tylko. Tych domowych było więcej, niestety...

Kubuś prawie codziennie pytał się czy jedziemy znowu do szpitala lub czy będziemy nocować w szpitalu. W sumie to dobrze, że on tak reaguje na to wszystko, że nie przeszkadzają mu te podróże do szpitala i że nawet chce ich. Dzięki temu o wiele łatwiej znosi je. Naprawdę duża w tym zasługa jest także samego oddziału nefrologicznego i jego ordynatora, który pozwala swoim podopiecznym na w miarę jak najbardziej normalne życie; nawet powiedziałabym że je zaleca. Dzięki temu mali pacjenci nie mają takich stresów i lepiej znoszą częste odwiedziny na oddziale.

Pogoda nie dopisała w tym tygodniu i o żadnych spacerkach nie było mowy. Może i dobrze, bo świeżo po szpitalu i skończeniu antybiotyku lepiej odczekać przy takiej pogodzie. Wystarczy jak na razie nam chorowania. Niestety jak to bywa mnie coś dopadło, ale ja nie mogę chorować, bo nie mam czasu, a więc teoretycznie nie jestem chora, tylko tak sobie kaszlę... Zresztą o pogodzie u nas w tym tygodniu pisały wszystkie chyba gazety i we wszystkich wiadomościach o tym mówiono, gdyż przez jeden mały opad śniegu - mokrego, to prawda, ale bez przesady, bo było na plusie - zostaliśmy bez prądu na jeden dzień - wtorek, 8 kwietnia. Pamiętna to będzie data dla 6-klasistów; ich egzamin pierwszy w życiu. Agacia nie dość, że miała swój pierwszy egzamin, to jeszcze w jakiej chwili. W sumie dziwne, że Enea (bo to ona u nas dostarcza prąd), nie zwaliła winy na biednych 6-klasistów za tą awarię... Przecież może to uczniowie nie chcieli egzaminu... Który w sumie i tak się odbył, przynajmniej w szkole Agaci, a nie była to osamotniona szkoła w tych działaniach. Niestety takie myśli przyszły mi do głowy, po przeczytaniu kilku artykułów o tym jak to wszystko ładnie jest zwalane na - jak to się pięknie nazywa - "siły wyższe". Piękne określenie, w sumie sugerujące boską ingerencję, a nie natury w swoich nieprzewidzianych dla synoptyków żywiołach.

Jacek i tak miał mieć wolne w dniu egzaminu, ale dzięki tej awarii Agacia i Jacek mieli wolną także środę, gdyż w ich szkole nadal nie było prądu. Nasz dom, jak się okazało, należy do szczęśliwej części Mścięcina, która miała już prąd we wtorek popołudniu.

Awaria prądu spowodowała miałam wrażenie jakąś małą panikę wśród ludzi... Wszystek chleb wykupiono i wykupywano wszystko co można było do jedzenia, tak jakby co najmniej przez tydzień sklepy miały być nieczynne. Nie było żadnej wiary w to, że naprawią. Nasz dom się sprawdził. Mogliśmy ugotować obiad, bo szczęśliwie mamy kuchenkę nie tylko elektryczną, ale i na gaz, który był. Do tego kominek utrzymywał ciepło w domu. Jedyne co, to nie było ciepłej wody w kranie. Ale jak już można wodę zagotować, to i można się umyć w ciepłej wodzie. Komórki do południa działały, a potem - jak w radiu powiedzieli, że działają ale mogą przestać, to przestały - raz był zasięg raz nie. Tak jakby wszyscy rzucili się na rozmowy komórkowe. Telefon stacjonarny także u nas działał, bo podłączyłam taki nie wymagający zasilania - dobrze jest czasami mieć takie antyki, prawda?

Jak ja pamiętam jako dziecko, to ja bardzo lubiłam kiedy były jakieś awarie, zwłaszcza prądu wieczorem. To powodowało, że inaczej spędzało się wieczory (bez telewizora), a do tego to chodzenie wszędzie ze świecami i w ogóle życie przy świecach. Ta awaria teraz nastąpiła niestety w ciągu dnia - na część nocną się nie załapałam, chociaż do 3 w nocy tegoż dnia nie spałam, ale jak zasypiałam to jeszcze telewizor mi grał... Tu moja rozbieżność z czasami awarii z gazet, a przecież upsa nie posiadam... W każdym razie Agacia tegoż dnia, po stresie egzaminacyjnym, bardzo bardzo bardzo się w domu nudziła. Jakież to wyszło jej uzależnienie od kompa albo tv.... W sumie przykre. Jak ja byłam w jej wieku, to nie ważne czy był prąd czy nie, to w tv i tak był tylko sygnał kontrolny... A o kompach nic nie wiedziałam, nie wiedziałam że coś takiego może istnieć. I było fajnie. W każdym razie w końcu wieczór już z prądem spędziliśmy grając w kanastę. Której granie kontynuowaliśmy przez następne wieczory, łącznie z dzisiejszym, tylko dzisiaj bez Jacka, który poszedł wcześniej spać.

Dla Madzi i Kuby, właściwie nie miało znaczenia czy prąd jest czy go nie ma. Jedynie co, to Kubuś nie mógł zrozumieć dlaczego w łazience nie mogę zapalić światła... Chciał abym żarówki wymieniała i tłumaczenia na niedługo się zdawały.

Wydawało mi się, że z chorobą Kubusia już się oswoiłam przez ten czas. A jednak nie. Teraz dopiero dociera powoli do mnie powaga tej choroby. I zaczyna mnie przerażać. W sumie wcześniej nie miałam czasu o tym myśleć, a właściwie myślałam, ale gdzieś daleko. Musiałam oswoić się ze stomiami i nauczyć je obsługiwać, a przez to pozmieniać tryb normalnego życia - co każdemu zajmuje trochę czasu, bo przyzwyczajenia... Teraz na przykład szarym mydłem myję się także i ja, przez co mam wrażenie, że moje AZS na rękach się zmniejszyło. A może to mnie przeraża, że za mało wiem, gdyż jak już głębiej się wczytuję w te zagadnienia, to po po prostu jest to zbyt medyczne jak dla takiego laika jak ja. Staram się uczyć, ale niektórych zagadnień choroby Kubusia na razie nie jestem w stanie pojąć. W każdym razie poziom kreatyniny, jak na jego wiek jest jak najbardziej w normie - norma nie dla chorych, tylko zdrowych. Czyli z tego, co czytałam to ma dobre rokowania z nerkami. Ale nerki choć bardzo ważne, to nie tylko jedyna rzecz u niego chora...

Madzia skończyła pierwszy rok, ale nadal nie chce jeszcze sama chodzić. Nie postawiła swoich pierwszych kroków. Stoi coraz dłużej bez trzymania, ale po prostu nie odważyła się jeszcze chodzić bez trzymanki. Dla mnie to ona jest taka rozważna i romantyczna. Rozważna z chodzeniem i romantyczna z zachowaniem, bo takie piękne oczka to tylko ona potrafi zrobić, a wtedy nie sposób jej odmówić cokolwiek to jest. Z tą jej rozwagą to do końca nie jest prawda, gdyż pokochała wchodzenie i o zgrozo - stawanie na parapecie w sypialni. Co prawda nasza sypialnia ma okno do pokoju zwanego oranżerią, ale zawszeć to okno... I w tym względzie jest nieustępliwa jak typowy Baran (taki jej znak, jak i Agaci)- mów, proś, groź i tak to nic nie da. Zębów posiada już 12 sztuk i polubiła jedzenie kanapeczek. Natomiast obiadki poszły w odstawkę - zagląda nam do talerzy w czasie obiadu i co można jej dać to dostaje wtedy i tylko wtedy zje. Ach te dzieci i ich zasady. A propos jedzenia to Kubuś znowu jest na diecie rybnej, oczywiście z własnego wyboru. Ale przecież ryby to samo zdrowie, tylko że ile można... Ale jak widać można, bo na wadze przybiera. W szpitalu okazało się, że waży jakieś 14,5-15 kg. Czyli moja waga w domu jest do d..., bo w przypadku Kubusia zacięła się na 13 kg. W takim razie zaczynam wątpić na ile prawdziwie pokazuje moją wagę, ale i bez tego wiem, że mam coś niecoś do zrzucenia.

Tak jakoś deszczowo minął jak na razie ten tydzień; poza tym jednym poniedziałkiem. Tak deszczowo, że nikomu nie chciało się wychodzić, a tym bardziej cokolwiek robić. Senny tydzień po prostu. Tylko Misiu ganiał do pracy, bo trzeba budki lęgowe dla ptaków robić, czy jak to Kubuś nazywa "dziuple". A propos powiedzonek Kubusia to muszę koniecznie zapisać jedno: czasami mówię na niego maminsynek, stąd on sam zaczął na siebie mówić "mamusiu-synku", zwłaszcza wtedy, gdy chce być miły. Ale to jego powiedzenie jest na tyle słodkie, że trzeba je zapisać, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz