czwartek, 25 czerwca 2009

Niedziela, 4 listopad 2007 r. Takie tak, takie.... nijakie

Czas leci nieubłaganie... Moim zdaniem za szybko... Mnie doby nie starcza na obrobienie się ze wszystkimi obowiązkami... Już mamy listopad, a mnie się wydaje, że od ostatniego wpisu minęło zaledwie kilka dni...

Kubuś mówi "dziś" albo "jutro", z tym że jego zrozumienie tych pojęć jest następujące: "dziś" - natychmiast, "jutro" - nie teraz w każdym razie. Używa tych pojęć jak coś chce albo nie chce zrobić. Słowo "jutro" stało się dla niego słowem wytrychem, aby czegoś teraz nie zrobić. Takie rozumienie czasu jest bardzo wygodne, szkoda, że jak człowiek jest dorosły, to to nie jest możliwe; "dziś" oznacza całą masę rzeczy do zrobienia, a "jutro" jest nadzieją, że może jak się zrobi wszystko dzisiaj, to będzie ich jutro mniej do zrobienia... Niestety zawsze to nie wychodzi i mam wrażenie, że "jutro" jest bardziej obfite w obowiązki niż dziś. Może to wynika z faktu, że dziś w miarę wiemy co nas spotka, a nigdy nie wiemy co nam przyniesie dzień następny.

Dzisiaj był piękny słoneczny dzień i dzieci grały w piłkę przed domem. Jak podjeżdżaliśmy pod dom, to miałam wrażenie, że biegnie wśród nich mała granatowo-żółta kurtka z Tomkiem (specjalnie wylicytowana dla Kubusia prawie bez względu na koszty), jednak postaci jej noszącej nie było widać... To mi uświadomiło jaki Kubuś jest na prawdę malutki... Zdecydowanie za niski jak na swój wiek - nadal ma 90 cm wzrostu, co na jego wiek oznacza 3 centyle według siatki. Do tej pory ta myśl cały czas błądziła gdzieś w mojej głowie, jednak nie chciałam jej nigdy precyzować. Aż tu nagle takie spostrzeżenie. I myśl się utożsamiła, ugruntowała i sprecyzowała. Czekam dnia, kiedy odnotuję choć centymetr (ale lepiej 2-3, bo człowiek stara się go mierząc naciągać, aby mieć nadzieję, że wreszcie wzrost ruszył) kolejnego wzrostu. To samo dzieje się z wagą (moja waga łazienkowa i tak wskazuje jak chce, a więc precyzyjne zważenie jest praktycznie nie możliwe) - czekam aż choć o kilogram wzrośnie. Ostatnio miałam wrażenie, że przytył 0,5 kg, ale przy takiej wadze już teraz nie jestem tego taka pewna.

Kubuś w sumie mało nadal je.. Za mało... Niby śniadanko, obiadek i kolacja, a między nimi przekąski, ale to jak wróbelek. Tu dziubnie, tam dziubnie... Nie widać nic konkretnego. Wiem, że we wszystkich dietach odchudzających karzą zapisywać takie wszystkie "przekąski" i "dziubania", bo jak wynika z tego wychodzi baaaardzooo dużo kalorii, ale w Kubusia przypadku mam wrażenie, że wszystkie te okruszki przez niego przelatują nie zostawiając nic z kalorii dodatkowych w jego organizmie (sama bym tak chciała dla siebie, ale ja mam wrażenie, że mój organizm nawet z wody kalorie wyciśnie w większej dawce niż ona posiada).

Jakoś w połowie października byliśmy na Komisji Lekarskiej, gdzie orzeczono Kubusia niepełnosprawność, a w związku z tym, że ja nie mogę pracować, bo on nie jest w stanie sam sobą się zajmować. Szczerze mówiąc dla mnie było to oczywiste (z pracy zrezygnowałam już wcześniej) i powinno się odbyć mniej więcej w tym czasie co byliśmy pierwszy raz w szpitalu i do tego za "naszymi plecami". Nie rozumiem dlaczego jedni lekarze sprawdzają drugich lekarzy... Zwłaszcza w takich wypadkach jak stomie, których nie da się ukryć na gołym ciele (bo w ogrodniczkach nie widać, że ma woreczki; chyba że są już pełne, ale wtedy po prostu Kubuś ma baaaardzo szerokie bioderka).

12 listopada mamy zgłosić się na rutynowe badania do Szpitala - przyjmą nas na oddział na jeden dzień. Szczerze mówiąc, boję się i nie boję, że zostaniemy na dłużej. Boję się, bo - wiadomo - szpital itd., a w domu najlepiej. Nie boję się, bo wiem, że to dla jego dobra, dla jego zdrowia, a to jest najważniejsze. Szykuję już torbę, w sumie tak jakbyśmy mieli zostać. Lepiej mieć niż nie mieć, prawda?

Kubuś kocha Madzię - sam tak twierdzi, a Madzia po prostu jest w niego wpatrzona jak w obrazek. Już siedzi, jak się ją posadzi, obkręca się wokół własnej osi, ale jeszcze nie raczkuje. Za to pięknie po prostu się złości - kolejny Baran w rodzinie.... i od razu pokazuje swoje rogi... Rozumiem: Agacia, która w wieku 12 lat zaczęła przechodzić burzliwy okres dojrzewania, w dość burzliwy sposób... Dlaczego dzieci nie przechodzą burzliwego dojrzewania w sposób na przykład tajfunowego czytania książek, czy tornadowego czyszczenia swojego pokoju, czy jak fala tsunami nie rzucają się w wir nauki. Tylko od razu pchają się do dorosłości, takiej jaką prezentują w mediach na potęgę: "drugs, sex and rock'n'roll" (lub zamiast ostatniego "alcohol"), ale i tak wiadomo wszystkim o co chodzi... Zwalam na media, ale w sumie czy tak nie było także wcześniej? W wieku nastu lat dorosłość kojarzyła nam się z miłością ( a w związku z tym i seksem), a także z alkoholem i imprezami; zdecydowanie mniej dostrzegało się w dorosłości także pracę, dzieci i składki na przyszłą emeryturę... Co ja gadam, tego wogóle się nie widziało!!! Ale mimo to, każdy z nas wiedział, że powinien się uczyć, aby mieć lepszą pracę (wymarzoną) i w związku z tym mieć lepszy status społeczny; każdy z nas wiedział kim chciałby zostać. Pomimo że były to czasy PRL'u, gdzie wiadomo było, że "czy się stoi czy się leży 2 tys. się należy..". Jednak to nam nie wystarczało, każdy chciał mimo wszystko zostać kimś, choć czasami szło jak po grudzie. Nie pamiętam osoby z podstawówki, która nie miała by wizji co do swojej osoby w przyszłości (związanej z edukacją). Teraz Agacia jest w 6-tej klasie podstawówki (ostatnia obecnie klasa) i co??? Nie interesuje ją to właściwie wogóle.. Wspomina, że chciała by iść do liceum plastycznego, ale ... nie widzę takiej motywacji i wiary jaka nam przyświecała (później niestety życie dotkliwie zweryfikowało nasze marzenia, ale ... marzyliśmy i dążyliśmy - jak ci romantyczni bohaterowie - do ich spełnienia. Obecna młodzież jest zbyt przyziemna jak na swój wiek; ich nosy są przy samej ziemi, jak psów tropiących zwierzynę; nasze były zadarte wysoko w chmury, w których bujaliśmy i marzyliśmy... Moim zdaniem to było lepsze, bo marzyć warto zawsze, niezależnie ile ma się lat. Ja nadal staram się realizować moje marzenia, choć nie zawsze się udaje - zwłaszcza od razu, ale ponieważ są stałe, to się do nich dąży. Marzenia są bardzo ważne w życiu, bo pchają nas do nowych wyzwań, działań i ich realizacji.

Kubuś jest jeszcze w wieku takim, że marzeniami nie musi się kierować. Dla niego bajka i rzeczywistość, to właściwie ta sama rzeczywistość. Nie odróżnia fikcji od rzeczywistości, ale to bywa czasami piękne. Właściwie można powiedzieć, że on żyje marzeniami, bo właśnie ta fikcja miesza się u niego z rzeczywistością, czyli jego marzenia stają się realne. Kubuś nie ma dylematów typu rzeczywistość i marzenia - dla niego wszystko to jest rzeczywistością - to jest w sumie piękne, ale niestety nie zostaje na dłużej (chyba że u na prawdę pojedynczych przypadków). Dowodem na to może być na przykład to, że powiedziałam mu, że w nocy od soczu robią się robaczki na zębach, które je zjadają. Tak nie był pewny mojej poważnej wypowiedzi, że do dzisiaj przemyśla ją i nie jest pewny czy nie ma na zębach tych robaczków. A może jednak są? Może mama ma rację? Przecież mama zawsze ma rację. Uwierzył, że się robią. I czy to nie jest dowód na połączenie fikcji z rzeczywistością? Przecież każdy z nas wie, że to nie robaki tylko bakterie, których i tak gołym okiem nie widać wywołują próchnicę. Jednak on widzi co najmniej obrzydliwe (dla większości) białe robaczki (takie larwy), które chodzą mu po ząbkach i zjadają je jak liszka zjada liście. Boże, to normalnie brzmi jak jakiś okropny horror! Może szkoda, że nikt takiego nie nakręcił. Może to zmobilizowałoby część chociaż dzieci do samoprzestrzegania mycia zębów.

Kłamstwem byłoby, gdybym nie powiedziała, że boję się o Kubusia, ale staram się o tym nie myśleć, zwłaszcza w takich (chorobowych) kategoriach. Tak samo boję się o życie pozostałej trójki dzieci: Agatki, Jacka i Madzi. Chciałabym mieć pewność, że będzie im dane przeżyć spokojnie życie (tzn. bez żadnych wojen) i mieć własne potomstwo, bo nowe życie jest na prawdę cudem (pomimo, że nie jestem przeciwniczką aborcji; sądzę, że kobieta ma prawo decydować czy chce mieć dziecko czy nie - obojętnie od decyzji jaką podejmie, to ona będzie musiała do końca swoich dni żyć z tą świadomością i żadne prawo i kary nic tutaj nie zmienią i nie dadzą; odsiedzenie nawet kilku lat więzienia, będzie niczym dla tej kobiety ze świadomością do końca życia o nienarodzonym dziecku). Pewnie mimo takich moich zapewnień, o Kubusia boję się bardziej, jak uświadamiam sobie dogłębnie czasami jego chorobę (mam wrażenie, że mój mózg normalnie blokuje tą świadomość, abym się nie załamywała - czyżby to taki mój mechanizm obronny? Nieważne, ważne, że działa). W czasie ostatniej wizyty u Pani nefrolog dowiedziałam się, że możemy mieć lepsze i gorsze dni nerek - gorsze dni oznaczają ich wspomaganie (Pani doktór nie chciała mi bliżej wyjaśniać, ale przypuszczam - na podstawie lektór - co to może oznaczać). To jednak oznacza, jak groźna jest ta choroba. Cały czas widzę tego chłopca, którego pokazała nam nasza Pani Doktór, który miał już 10 lat i nie wykryto u niego wcześniej tego co ma Kubuś... Teraz czeka na przeszczep nerki - to jedyna dla niego już droga ratunku. My mamy szansę tego uniknąć i tego musimy się trzymać, choć będą gorsze i lepsze dni... Dodatkowo wiem, że zaprzestanie pracy nerek potrafi wpędzić w śpiączkę... A z nią to nigdy nie wiadomo... Staram się o tym nie myśleć... Ale czasami nachodzą mnie "psie smuteczki"...

A propos psów, ponieważ Tanga już nie ma, niestety, a strasznie mi brakuje go, to po pół roku żałoby, czyli na wiosnę chcę wziąć kolejnego psa. Tym razem będzie to Beagle (mam nadzieję, że uda mi się znaleźć w rozsądnej cenie). Madzia już powinna chodzić do tego czasu, a więc to już będzie właściwszy moment na szczeniaka niż teraz. Ja chcę pieska do domu, a nie na dwór do pilnowania domostwa; jego zadaniem także będzie pilnowanie domostwa, ale w domu. Teraz jest tak dziwnie cicho na podwórku przed domem. Sam Psotek nie robi wogóle hałasu - często zastanawiamy się czy on tam jest czy nie, bo wogóle go nie słychać właściwie, nie to jak było kiedyś z Tangiem... wtedy cały czas było wiadomo, że psy biegają... Bardzo nam Tanga brakuje, co odczuwa się zwłaszcza wieczorami.... Kubuś czasami potrafi o niego spytać ni stąd ni zowąd. To mi nasuwa wtedy myśl czy dzieci takie małe nie wiedzą więcej od nas o Świecie... Pamiętam Agatkę niewiele starszą mówiącą o białej postaci, a nawet Kubusia pewnej nocy rozmawiającego z niewiadomo czym na ścianie. Było to w sumie lekko przerażające... Ja wierzę, choć wiem, że inni mogą nie i ich wiarę szanuję, nikogo nie namawiam na uwierzenie. Ale dla wierzącego, małe dziecko mówiące o takich rzeczach, na prawdę przyprawia o dreszczyk na plecach co najmniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz